W celu poprawnego wyświetlania strony, prosimy o używanie nowszych przeglądarek internetowych takich jak np. Google Chrome lub Microsoft Edge.
- Moja córka ma 19 lat, a przeszła już tyle trudnych sytuacji, że modlę się o odwrócenie karty dla niej. Niestety mam wrażenie, że zawiedli też ci, którzy powinni byli pomóc w kryzysie – terapeuci. Tak mówi Marta, mama Marysi.
Moja córka zawsze wydawała się doroślejsza od rówieśników. Chyba widziała i rozumiała więcej. Byłam z tego dumna, choć mąż – wprost przeciwnie – twierdził, że trudno będzie jej z tym żyć. Przez wiele lat moje wrażliwe dziecko „sprzedawało” mi najlepszą wersję siebie. Marysia uczyła się dobrze, bo jest uzdolniona i inteligentna, jej relacje rówieśnicze nie budziły niepokoju, chociaż przychodziło mi czasem do głowy, że jej koleżanki mają nieciekawe charakterki. W mojej obecności, rzecz jasna, nie pokazywały wszystkich swoich możliwości. A ja karmiłam się satysfakcją, że córka jest łagodna, przyjazna, pozytywnie nastawiona do świata i każdemu chciałaby sprawiać tylko przyjemności. Dopiero po latach dowiedziałam się, że w klasie uznawano taką postawę za frajerstwo i koleżanki dokuczały Marii. Ona długo o tym nie wspominała ani słowem. Może relacje z kolejnej szkoły i ze studiów mogłyby przyćmić i wymazać tamte wspomnienia, gdyby nie pandemia.
Zaczął się piekielny lockdown. Puste ulice, szkoła i praca zdalna. Początkowo sądziłam naiwnie, że młodzi świetnie to wykorzystują: mogą dłużej spać, bo nie trzeba dojeżdżać do szkoły, po nocy stale sobie rozmawiają przez kamerki. Wydawało się, że nowa wersja życia towarzyskiego kwitnie. Córka wychylała się z pokoju, żeby coś zjeść albo się umyć i znikała za drzwiami swojego królestwa. Ja też pracowałam przy komputerze i naprawdę chwilami cieszyło mnie, że mam na sobie dres. Z czasem coraz częściej widziałam, że Marysia budzi się tylko po to, żeby włączyć komputer i się zalogować, jako obecna na zajęciach, ale w rzeczywistości odwracała głowę na poduszce i przesypiała pierwszą lekcję. Potem pierwszą i drugą. Zaniepokoiłam się. Nie zostało mi jednak dużo czasu na rozmyślania, gdyż sama zaniemogłam. Nie, nie na COVID-19, lecz na zapalenie wyrostka robaczkowego. Trafna diagnoza pojawiła się po kilku dniach. Wcześniej, choć wiłam się z bólu i nie mogłam jeść - myślałam tylko o jednym: że ja nie chcę do żadnego, pełnego wirusów szpitala. Nie wyobrażałam sobie też, że Maria zostanie sama (dwa lata wcześniej rozstaliśmy się z mężem, na którego pomoc nie chciałam liczyć). Tymczasem Marysia, widząc co się ze mną dzieje, błagała, żebym zgodziła się wezwać pogotowie. Skapitulowałam i przyjechali, w pełnym pandemicznym rynsztunku. Posadzili mnie na siodełku i zabrali, ratownicy w białych kombinezonach. Okropna scena. Była przy tym moja siostra, która powiedziała mi potem, że Maria bardzo płakała, gdy zniknęłam jej z oczu. To trauma dla nas obu.
W szpitalu okazało się, że wyrostek już się rozlał i gdy trafiłam na stół, konieczna była operacja w znacznie szerszym zakresie niż resekcja samego wyrostka. W pustym, ale izolowanym jak twierdza szpitalu, spędziłam prawie dwa tygodnie. Osłabiona rozległym stanem zapalnym i zabiegiem, weszłam do grupy osób bardziej zagrożonych, w przypadku zakażenia COVID-19. Moja 17-letnia córka miała pełną tego świadomość. Nie poczułyśmy ulgi z chwilą mojego powrotu do domu, gdyż musiałam jeździć codziennie na opatrunki rozległej rany pooperacyjnej. I choć woziła mnie siostra swoim samochodem, każde wyjście z domu wiązało się ze stresem: tu szalejący COVID-19, a ja mam niezagojoną ranę, czyli otwarte wrota dla infekcji. W tym czasie Maria bardzo dojrzała i weszła w rolę opiekuna, a po trosze rodzica. Bardzo zaniepokojonego rodzica.
NPS-PL-NP-01014-07-2023