W celu poprawnego wyświetlania strony, prosimy o używanie nowszych przeglądarek internetowych takich jak np. Google Chrome lub Microsoft Edge.
Mój syn Janek w wieku dwóch lat zachorował na astmę. Jako rodzina, musieliśmy wiele zmienić w życiu, żeby wyciszyć chorobę, a potem nauczyć się żyć „normalnie”.
Środowisko domowe syna zostało przystosowane do jego choroby – zmieniliśmy miejsce zamieszkania, minimalizujemy obecność substancji, na które syn ma alergie. Jednak z kontrolowanego przez nas środowiska domowego trzeba było wyjść na zewnątrz – do przedszkola, a potem szkoły. Inne miejsca, inne warunki. Syn raz trafił do szpitala bo w szkole zignorowano jego zgłoszenie o złym samopoczuciu. Choć lekarstwa Janka były zdeponowane w gabinecie lekarskim, objawy zbagatelizowano bo nie manifestowały się spektakularną dusznością i wyglądały na zwykłą infekcję. Postanowiłam zabezpieczyć dziecko na przyszłość i od tamtej pory Janek zawsze ma przy sobie inhalator i leki rozkurczające oskrzela. Sporo też zmieniło się w szkołach. Każde dziecko ma teraz kartę swojego zdrowia oraz instrukcje postępowania na wypadek nasilenia objawów choroby, jeśli choruje. Wiadomo też, kto jest na co uczulony bo ludzie mają większą świadomość alergii, w tym pokarmowych. Jednak nie da się wszystkiego przewidzieć – czasem w pokarmie znajdzie się śladowa ilość alergenu, czasem dziecko poczęstuje się czymś od kolegi. W naszej szkole panuje zasada, że pielęgniarka nie podaje żadnych leków, nawet na ból głowy, bez zgody rodzica. Dlatego ważne jest, by dziecko potrafiło rodzicowi przekazać przez telefon co się z nim dzieje, i żeby rodzic mógł wyrazić zgodę na podanie konkretnych lekarstw.
Zgodnie z przewidywaniami, wraz z pójściem do przedszkola, a potem szkoły Janek zaczął coraz częściej chorować bo wśród ludzi łatwiej o zakażenia, a w środowisku poza domem łatwiej o alergeny. Wiele razy trafiał do szpitala na oddział pomocy doraźnej, pod tlen, po zastrzyk z adrenaliny, ale kończyło się na szybkiej interwencji, nigdy nie była konieczna hospitalizacja. Natomiast skutkiem częstszych chorób były nieobecności Janka w szkole i zaległości, które musiał nadrabiać. Tu, muszę pochwalić, syn sobie radził i co równie ważne, nigdy nie wykorzystał swojej choroby, żeby uniknąć lekcji lub np. klasówki. Dzięki obopólnemu zaufaniu, nie przeoczyliśmy momentu, w którym zgłosił, że czuje się źle, osłabiony. To było często po nim widać, bo zdarzało się, że dosłownie pokładał się wskutek niedotlenienia. Potrafił położyć się nawet na podłodze. Robił się też blady i miał płytki oddech. Wezwany lekarz, nawet bez sprzętu do pomiaru poziomu tlenu we krwi rozpoznawał po objawach co się dzieje. Ważne jest jeszcze jedno: syn nigdy nie musiał zatajać złego samopoczucia ze wstydu przed rówieśnikami. W małej, społecznej szkole, klasy nie są zbyt liczne, a dzieci i rodzice znają się i spotykają prywatnie. Takie rzeczy, jak choroba, traktowane były w sposób naturalny, a nie jako powód do naśmiewania czy wykluczania przez rówieśników. Nie było więc problemu jeśli zdarzyło się Jankowi zwymiotować na podłogę, nawet w gabinecie dyrektorskim. Nikt go nie karał, nie robił z tego problemu. Dzięki temu on sam się tym nie przejmował, nie wpadł z tego powodu w kompleksy. Trzeba też przyznać, że Janek był w swojej chorobie rozsądny i nigdy nie „poczęstował” nikogo swoim inhalatorem, ani innym lekiem.
Mogliśmy mieć do Janka zaufanie, nie widzieliśmy więc powodu, żeby go w czymś ograniczać. Astma nie pozwoliła mu, jako młodemu chłopakowi, realizować się w sportach, bo często chorował i szybko się męczył. Natomiast jeździł, jak inne dzieci na obozy, czy zielone szkoły. Zawsze był ze swoją podręczną apteczką, a my gotowi jechać go odebrać, gdyby zachorował. I zdarzało się, że przywoziliśmy go do domu, jadąc przez pół Polski. Jednak wychodziliśmy z mężem z założenia, że na wyjazdach zdarzają się różne wypadki. My przynajmniej z góry wiemy, co może się stać i jak w związku z tym mamy postąpić.
NPS-PL-NP-00852-02-2023