W celu poprawnego wyświetlania strony, prosimy o używanie nowszych przeglądarek internetowych takich jak np. Google Chrome lub Microsoft Edge.
Od lat walczę z zespołem metabolicznym albo nawet polimetabolicznym, zważywszy na liczbę schorzeń i moje wyniki badań – mówi Anna z Warszawy, z zawodu fryzjerka. – Mój organizm poddany jest jakiemuś szalonemu efektowi domino. Coś się destabilizuje i pociąga za sobą awarię w innym obszarze. I dalej, i dalej…- w efekcie przyjmuję dziś 13 pastylek dziennie i wreszcie widzę efekty leczenia. Jestem tym przypadkiem, w którym nie sprawdziła się prosta wskazówka: „Proszę zmienić nawyki, schudnąć, a wtedy reszta sama wróci do normy”.
Zespół metaboliczny to powiązane ze sobą symptomy: otyłość, nadciśnienie oraz cukrzyca lub dyslipidemia, czyli zaburzenia w gospodarce lipidowej. A taki pakiet to prosty przepis na miażdżycę, czyli duże niebezpieczeństwo zatoru lub zawału. Schorzenia te diagnozuje się obecnie coraz częściej, gdyż mają podłoże cywilizacyjne. Zła dieta i siedzący tryb życia stają się codziennością wielu ludzi. Tyjemy, a w ślad za tym idą wzrost ciśnienia i problemy z gospodarką tłuszczową lub/oraz z cukrami.
Znakiem rozpoznawczym w zespole metabolicznym jest widoczny już na pierwszy rzut oka charakter otyłości, zwanej brzuszną lub środkową. Można mieć szczupłe kończyny i wielki brzuch a‘la „ciąża spożywcza”. Dlatego jednym z parametrów diagnostycznych jest obwód w pasie.
Wydawać by się mogło, że zrzucić taki brzuch to żaden problem.
A tymczasem może być to dla niektórych osób nieosiągalne, nawet przy sporych staraniach. Wtedy niezbędne jest leczenie farmakologiczne.
- Cała moja rodzina miała problemy ze zdrowiem – opowiada Anna. - Babcia, mama, wujkowie – wszyscy narzekali a to na nadciśnienie, a to na cukrzycę. I wszyscy mieli budowę ludzika kasztanowego: tułów jak kulka, a ręce i nogi jak z zapałek.
Tymczasem ja w dzieciństwie i młodości uchodziłam za okaz zdrowia, co pozwalało mieć nadzieję, że odziedziczyłam geny po ojcu. Nie chorowałam, nie przeziębiałam się i nie łamałam kości, nie miałam również zapalenia wyrostka ani żadnej innej operacji. Żyłam z dala od szpitala.
Od trzeciej klasy trenowałam szermierkę, byłam więc wysportowana i przy wzroście 170 cm ważyłam ledwie ponad 50 kilogramów. Nie zaalarmowało mnie, że waga mi skoczyła o kilka kilo, gdy przestałam biegać na treningi, za to rozpoczęłam pracę w salonie fryzjerskim, czyli drepcząc przy klientce. Ważąc lekko powyżej 60 kg nadal byłam całkowicie „w normie”. Zresztą skupiałam się wtedy na innym życiowym problemie – niepłodności.
Chcąc zajść w ciążę, poddawałam się stymulacji hormonalnej. Moje coraz bardziej kobiece kształty wydawały się naturalną konsekwencją leczenia. Dbałam o siebie. Nigdy się nie objadałam, jak np. moja koleżanka, która potrafiła, wracając wieczorem do domu, kupić po drodze lazanię plus kilogram lodów i zjeść to wszystko na raz. A gdy pytałam, czy jej nie zimno po takiej porcji, odpowiadała, że nie, bo gdy ją zjada, leży w łóżku, przykryta kołdrą.
Ostatecznie koleżanka musiała przejść operację bariatryczną. Tymczasem ja nigdy nie przepadałam za słodyczami. Potrafiłam towarzysko napić się wina albo i drinka, jednak wszystko w zwykłych ramach.
Mój grzech to popalanie. Gdy zaczęłam pracować, pojawiły się papierosy palone dla towarzystwa. I one niestety ze mną zostały. Jedyne, co poza tym ciąży mi na sumieniu, to nieregularne posiłki jedzone o niewłaściwych porach. Dzień zaczynałam często, chwytając coś drobnego w biegu i tak przystępowałam do pracy. Gdy zgłodniałam, organizowałam jakiś posiłek z barku obok albo ze sklepu. Nigdy jednak nie opychałam się gotowymi kanapkami. Gorzej, że nierzadko miałam tak dużo klientek w ciągu dnia, że musiałam zapomnieć o głodzie. Dawał o sobie znać dopiero po pracy, czyli najczęściej wieczorem. I wtedy jadłam obiadokolację z apetytem. Tyle, że bez pudła lodów na deser. Niestety, tak nieustabilizowane odżywianie, bez kontroli nad jadłospisem też działa na naszą niekorzyść.
Pierwszym sygnałem, mogącym sugerować, że jednak dziedziczę przypadłości przodków, były silne zawroty głowy. I wtedy zaczęło się szukanie przyczyny mojego słabnącego samopoczucia: gabinety, badania, pomiary… Druga część życia miała mi upłynąć w towarzystwie coraz to nowych lekarzy.
NPS-PL-NP-01217-03-24