W celu poprawnego wyświetlania strony, prosimy o używanie nowszych przeglądarek internetowych takich jak np. Google Chrome lub Microsoft Edge.
Beata ma dwóch synów. Starszy od urodzenia walczy z atopią, alergią i astmą. Młodszy nie przejawiał takich schorzeń. Do czasu. Na wakacjach spryskany owoc wywołał u niego tak silną alergię i duszność, że ratunkiem okazała się adrenalina dostępna w zestawie podręcznym brata. Płynie z tego oczywisty wniosek – alergik zawsze musi mieć w pogotowiu leki. Dla dorosłego chorego to nic trudnego do opanowania. Co innego, gdy wypuszczasz dziecko spod kontroli rodzicielskiej.
- Od początku, gdy Maciek chodził do przedszkola, a potem do szkoły staraliśmy się go nie ograniczać, zwłaszcza że bardzo dobrze tolerował wysiłek – mówi Beata, z zawodu lekarka okulistka. - Poza okresami infekcyjnymi nie ograniczaliśmy jego aktywności, zwłaszcza, że mój mąż był wcześniej aktywnym sportowcem i sport jest u nas w domu codziennością. Dbaliśmy więc o to, żeby - w granicach rozsądku - Maciek czerpał radość z tego, co sami uwielbiamy.
Z chwilą, gdy poszedł do szkoły, wystąpiły problemy astmatyczne. Wtedy przekonaliśmy się, że takie dziecko w placówce jest kłopotliwe. W przedszkolu w razie złego samopoczucia synka musiałam dowozić leki. Nie było pielęgniarki, u której mogłabym je zdeponować i powierzyć jej ich poddanie. Ani wychowawcy, ani nauczyciele nie mają w tym względzie uprawnień i dyrekcja placówki nie jest skłonna wziąć na siebie odpowiedzialności. To ja musiałam obiecać, że w każdej sytuacji dotrę w ciągu pół godziny, by samodzielnie podać lekarstwo. Zdarzało się, że przerywałam przyjmowanie moich pacjentów i „na sygnale” jechałam do przedszkola.
Kiedy syn poszedł do szkoły, zrobiło się trochę gorzej, ale i trochę lepiej. Gorzej, bo doszły ataki astmy. Lepiej, bo Maciek ma inhalator i inne lekarstwa u szkolnej pielęgniarki. Żeby jednak takie zabezpieczenie mogło być skuteczne, musieliśmy odbyć wiele rozmów i rozbroić lęki wielu osób. Po pierwsze, samemu Maćkowi stale mówiłam, ile się da o chorobie i przede wszystkim wpajałam mu, że o wszystkim, co się z nim dzieje, ma mówić mnie albo dziadkom, albo pani w szkole. Osłuchiwałam go w domu i zwracałam mu uwagę: „Słyszysz, jaki masz świst na końcu wydechu? Na to trzeba uważać i reagować”. I on już teraz wie, kiedy powinien pójść do gabinetu pani pielęgniarki.
Muszę podkreślić, że właśnie szkolna pielęgniarka okazała się bardzo mądrą, odpowiedzialną osobą, bo mówiąc szczerze to jej postawa i mój z nią dobry kontakt przekonały dyrekcję szkoły, że wspólnie damy radę. Potrzebna była też rozmowa z wychowawczynią klasy, która szczerze przyznała: „boję się, ale spróbujemy”. Teraz już wiemy, że system działa: dostarczyliśmy leki i zaświadczenie o dawkowaniu, pielęgniarka jest mądrą, doświadczoną osobą, która podaje Maćkowi leki wedle potrzeb, więc gdy dziecko dostaje napadu astmy, idzie do pielęgniarki, bierze lek i wraca na lekcje. Trwa to kilka minut i jest po sprawie. Początkowo pani pielęgniarka dzwoniła do mnie przed podaniem leku i się konsultowałyśmy, teraz już reaguje samodzielnie.
Nasza - rodziców obecność była natomiast potrzebna na wycieczce szkolnej. Mąż pracuje zdalnie, wziął więc komputer i pojechał z klasą Maćka. Zdarzyło się, że syn w trakcie zabawy podszedł do męża, skorzystał z inhalatora i zaraz wrócił do zajęć. A wychowawczyni przekonała się, że zrobił to tak spokojnie i odruchowo, jakby chodziło o napicie się wody. Teraz już sam jeździ na wycieczki bez obstawy rodzicielskiej. Nie ma tam pielęgniarki, Maciek wozi lekarstwa w zaklejonej kopercie i w razie czego sięga po nie pod okiem wychowawczyni. Ale zawsze je ma przy sobie - dla poczucia bezpieczeństwa wszystkich. Zresztą zdarza się, że sama nauczycielka go upomina: „Maciek, ty świszczysz”, bo on się mocno wciągnie w zabawę, a już wie, bo zna swój organizm, że może jeszcze chwilę przetrzymać do wzięcia leku. Jak widać można ułożyć opiekę nad dzieckiem chorym przewlekle w szkole, w której są otwarci ludzie. Trzeba tylko z nimi współpracować.
NPS-PL-00720-08-24